Rekwizytornia

Pracownia rekwizytów teatru w Płocku zatrudnia dwie osoby – Agnieszkę Strzeszewską i Krzystofa Popczuka. Mieliśmy okazję zwiedzić magazyn rekwizytów i zadać kilka pytań pani Agnieszcze.

 

Rozmowa z rekwizytorką, Agnieszką Strzeszewską

 

A.S.: Witamy w naszym bałaganie. Zapewniam że to jest naprawdę porządek, to tylko tak groźnie wygląda na bałagan, ale wszystko wiemy gdzie i co leży. Najczęściej przychodzimy tu ze scenografem, są wybierane rzeczy. Albo po prostu przyjeżdża scenografka i mówi: „Słuchaj, potrzebuję to, to, to i to”. I wie, że to dostanie!

A jakieś najdziwniejsze prośby, najbardziej osobliwe?

A.S.: To najczęściej rzeczy robione na zamówienie. Pamiętam, miałam ogromny problem z butelką, którą trzeba było tak spreparować, by aktorka-diablica mogła odciąć szyjkę uderzeniem ręki. Miała udowodnić mężczyźnie, który nie mógł otworzyć butelki, że jest w stanie to zrobić otwartą dłonią. Mało tego, tam było wino, oczywiście pseudowino z soku porzeczkowego, więc to wszystko musiało się trzymać. Musieliśmy to skleić na wosk, który musiał to trzymać tak, by przez te kilka minut gdy aktorzy robili z tym dziwne rzeczy, nic nie odpadło. Miało odpaść dokładnie w tym momencie, kiedy ona bierze to w rękę i – ciach! Wtedy zawsze się stało w kulisach i z przejęciem obserwowało: „żeby to nie odpadło, żeby tylko nie odpadło”! Najdziwniejsze są rzeczy, które właśnie trzeba spreparować by to wyglądało prawdziwie. Wtedy przychodzą takie momenty, że może się to udać, albo nie.

Czy z magazynów wyrzuca się rzeczy?

A.S.: Nie, nigdy. Zdarzają się sytuacje, że coś stoi i dwadzieścia lat, a przyjeżdża scenograf i chce akurat taką rzecz. Z resztą, koledzy też przywożą różne rzeczy z domów. To jest taka zbieranina. Na ogół wszystko się przydaje. W teatrze nie ma czegoś, co się nie przyda.

Jest to jakoś skatalogowane?

A.S.: Jest, ale to koleżanka się tym zajmuje.

A pani jak długo pracuje w teatrze?

A.S.: 17 lat. I mam nadzieję, że jeszcze długo! Kocham tę robotę!

Ktoś jeszcze jest zatrudniony jako rekwizytor?

A.S.: Ja i kolega. Jest nas dwoje, czasem ktoś musi być z obu stron sceny, jedna osoba by nie wystarczyła. Czasem gramy kilka spektakli jednego dnia, albo jeszcze gdzieś się z nimi jedzie.

A czy zdarza się, że coś się zgubi?

A.S.: O tak! Albo, nie tyle zgubi, co ktoś coś odłoży gdzieś indziej niż powinien. Nasza praca dzieje się bardziej przy scenie, niż w magazynie. Jest taka jedna zasada, że jeśli na pierwszej próbie położymy dany rekwizyt na konkretnym regale, to już zawsze, zawsze musi on tam być. Nie można go przekładać, bo kiedy aktor wbiega w kulisy i jest tam ciemno, to on musi szybko ręką złapać to, czego potrzebuje. Czasem ktoś coś zauważy i pomyśli: „O, coś tu leży, to podniosę”, a potem aktor wbiega i krzyczy: „Gdzie to jest?! Przecież to tu leżało!” – „No, leżało!” (śmiech).

A jak pani tu trafiła?

A.S.: Przez przypadek. Zwolniło się tu pół etatu, a pani która jest tu inspicjentką, była moją sąsiadką. Ja akurat szukałam czegoś na pół etatu, bo dzieci trochę odchowałam. No i zakochałam się w tej robocie! Był taki czas, że na pół roku wyjechałam i chciałam robić coś innego, ale się nie dało. Tak jest w teatrze, albo się go kocha, albo nienawidzi. Ja go kocham.

Nie mogła się pani uwolnić?

A.S.:  Tak, wzięłam wtedy tutaj dłuższy urlop, tak zachowawczo, no i wróciłam. Uwielbiam tu być. Czasami scenograf chce od nas rzeczy dziwnych, ale  trzeba to sprawdzić 5, 10 i 15 razy zanim się powie „niemożliwe”. Nie ma rzeczy niemożliwych.