Modelatornia

Znajdujemy się w modelatorni w Teatrze im. Jerzego Szaniawskiego w Płocku. Pracownia ta łączy w sobie funkcje pracowni modelatorskiej, scenograficznej, rzeźbiarskiej i malarskiej.

Rozmowa z Markiem Szalą, modelatorem

 

Od kiedy pracuje pan w teatrze?

Marek Szala: Od 1975 roku.
(wskazuje ręką na element scenografii w budowie – anielskie skrzydła, porównuje je z projektem scenograficznym)
To trochę różni się od projektu… ale takich piór długich nie ma, więc się układa warstwami.

 

A do jakiego to spektaklu?

M.S.: Do „Papierowego kochanka” Szaniawskiego. Teraz to kwestia pomalowania i złożenia, żeby było łatwiej takim wielkim skrzydłem operować.

 

Jak pan się znalazł w teatrze?

M.S.: Miałem wybór: muzeum mazowieckie, albo teatr. No i wybrałem teatr, bo jest większy kontakt z ludźmi, większa rotacja. A muzeum to j taka nostalgia – jedna wystawa trzy miesiące. A tu się więcej dzieje.

 

Jak długo zajmuje przygotowanie spektaklu, patrząc od strony tej pracowni? 

M.S.: To dobry moment, by powiedzieć trochę więcej; to jest jedyna pracownia, która jest niedoceniona. Ja jestem malarzem, modelatorem, rzeźbiarzem, tapicerem. Robię też rekwizyty – już nie będę mówił za jakie pieniądze.

 

Pan pracuje ściśle ze scenografami, prawda?

M.S.: Tak, zgadza się.

 

A ile osób jest jeszcze zatrudnionych w pracowni?

M.S.: Jeszcze jedna. No i niestety, nie mam narybku. Przez cały czas, kiedy tu pracuję, nikogo niczego nie nauczyłem. A powinienem kogoś coś sobie zostawić, przekazać umiejętności. Bo nie ma od tego szkół.

 

A jeśli chodzi o szkoły – jakie ma pan przygotowanie?

M.S.: A to ja panią zaskoczę, bo jestem po budowlance. A w kulturze pracuję od 1973. Wcześniej pracowałem w WSS-ach, jako dekorator witryn, potem w klubie spółdzielczym jako plastyk, a potem przeszedłem do teatru. Czy mam jakieś szczególne umiejętności? Nie wiem, mam „małpi spryt”, 10 palców i to wszystko. Biorę do ręki pędzel lub nóż i jak trzeba, to się zrobi. To jak gdyby samo przychodzi.

 

Jaki element tej pracy pan najbardziej lubi?

M.S.: Nie klasyfikuję. Im trudniej, to dla mnie lepiej. Po prostu. Czasem trzeba „dźwignąć temat” – są pomysły scenografów, którzy mogą do końca nie wiedzieć co i jak się sprawdzi. No to ja im trochę podpowiadam. Pracujemy w jednej instytucji, nawet jeśli przyjeżdżają z innego teatru. Robimy to przecież dla widza. On ma być zadowolony.

 

A jak wygląda kwestia materiałoznawstwa, czy przełożenia wizji scenografa na to, co się da wykonać, a czego nie?

M.S.: Ja dostaję kawałek projektu – no mówię „kawałek”, bo one są różne i czasami na kolanie. Powiem inaczej: jeżeli scenograf wie czego chce, to ja to złapię w locie, zrozumiem i nie musi to być nie wiadomo jak namalowane. Mogę malować postać od palca u nogi i skończę na głowie, albo odwrotnie – gdy tylko wiem o co chodzi. Wszystko robię pod scenografa. Tutaj czerwone kwiaty pomalowałem na czarno – bo tego wymaga sztuka.

 

A pamięta pan swoje najtrudniejsze wyzwanie?

M.S.: W teatrze? To był „Jeremiasz”. Wyrzeźbiłem mnóstwo postaci świętych, stały na ołtarzu, który był zamknięty, a na górze na estakadach były trzy piętra postaci i wnętrze kościoła – cztery kolumny z wielkimi aniołami. Trochę już mi się myliło, bo każdy święty ma przypisane do siebie gesty, którymi określa swoją świętość. To mi już trochę umykało, prawdę mówiąc. No ale zrobiliśmy. Robiłem też „Grupę Laokoona”, Drzwi Płockie, Drzwi Gnieźnieńskie – akurat wtedy dyrektorem był Andrzej Maria Marczewski. Drzwi były wielkości 5,5 x 6,5 metra, a potem drugie był robione – na wyjazd, bo to się nie mieściło w teatrach. Czyli to samo, tylko w mniejszej skali.

 

Drzwi były odtwarzane na podstawie fotografii?

M.S.: Tak, miałem zdjęcia. Znając ich podział, proporcje, musiałem dopasować skalę by wiedzieć jakie duże to robić. Każdy fragment robiony był oddzielnie – tam jest dużo sytuacji tych świętych i objawień. W dolnej części drzwi – czego do tej pory nie mogę zrozumieć – był centaur. Nie mogę się doszukać, skąd on się tam wziął. Te wszystkie lwy: jeden z głową, prosto, drugi z przekrzywioną… to wszystko rzeźbiłem w styropianie.

 

Takie pytanie a propos nowych technologii. Czy odczuwa pan, że pana praca zmieniła się od lat 80.?

M.S.: Nie zmieniła się. Drukarki 3D mi nie kupią, bo za droga. Każdy dyrektor oszczędza. Jeśli się ma te umiejętności, to robi się wszystko ręcznie, z innych materiałów. To może być styropian, styrodur, pianka poliuretanowa… Jak najtaniej, a efekt musi być.

 

A na jakim materiale pan najbardziej lubi pracować?

M.S.: Nie klasyfikuję. Tu mogę państwu pokazać – to jest Rembieliński. Była rocznica z nim związana i pan dyrektor robił widowisko w terenie. Przygotowanie tego wizerunku zajęło mi jeden dzień. Druga sprawa, to gdy robiliśmy „Śluby panieńskie”. Dostałem portret hrabiego [Fredry] wielkości znaczka pocztowego. Zrobiłem taki okazały, pełnowymiarowy portret. Musiałem to zrobić w dwa dni, łącznie z ramą. Takie jest tempo! Niektóre rzeczy trzeba robić na wczoraj. Powiem szczerze, nie wiem ile zrobiłem premier. Wszystkiego nie pamiętam, ale było tego dużo. We wczesnym okresie mieliśmy scenę małą, dużą i wyjazdy. Jedna grupa jeździła w teren, oczywiście z obsługą, druga grała bajki rano, a trzecia grała poważne spektakle wieczorem.

 

A może opowie pan o takie najbardziej aktualnej realizacji?

M.S.: No to właśnie Lem. Robiłem taką twarz: od nosa w dół kobieta, a w górę – facet. 2,5 metra wysokości, wycięta z klocka styropianu. Trochę jak rzeźba Mitoraja. Pan dyrektor wie, że na mnie nie ma mocnych (śmiech)… Raz na jubileusz teatru musiałem przygotować makietę i zrobiłem to przez weekend. Takie mam zadania.