Brygada sceny

Rozmowa z Marianem Spławcem, montażystą sceny

 

Jak długo pracuje pan w teatrze w Radomiu?

Marian Spławiec: W grudniu, na Mikołaja skończy mi się dwadzieścia dziewięć lat.

 

A jak pan w nim się znalazł?

M.S.: Zupełnie przypadkowo, przez koleżankę, która już była w teatrze zatrudniona. Miałem pracować pół roku lub rok, ale tak wyszło.

 

Czy wcześniej pracował pan w teatrze?

M.S.: Nie, wcześniej byłem zawodowym kierowcą.

 

A czym się zajmuje montażysta sceny?

M.S.: Przygotowuję scenografię do ustawienia, dobudówek do sceny, sprawdzenie tego potem. Ewentualnie, jeśli jest to spektakl z tak zwaną obsługą, czyli brygadą sceny, to wyznaczam kogoś, kto będzie obsługiwać. Chodzi zwykle o kurtynę, ruchome ściany, elementy scenografii, takie rzeczy. Nieraz mamy zajęcie „od jednego do wszystkich”.

 

Ilu montażystów jest w teatrze?

M.S.: Obecnie jest siedmiu.

 

I zwykle ilu z nich obsługuje spektakl?

M.S.: Wie pani, to zależy od danego spektaklu. Jeśli jest spektakl statyczny, w którym nic się nie dzieje, to wystarczy jedna osoba na dyżurze. Ale jeżeli mamy elementy ruchome, ściany lub coś innego, wymaga to obsługi sztankietów. Wtedy sytuacja wymaga jednej osoby przy jednym sztankiecie, by mogły one swobodnie „chodzić” z góry na dół. Mamy też obrotówkę – obrotową scenę z dwoma pierścieniami. Do jej obsługi zwykle potrzeba więcej osób.

 

A ile czasu zajmuje przygotowanie takiego bardziej wymagającego spektaklu od strony technicznej?

M.S.: Wie pani, jesteśmy wtedy bez przerwy na próbach razem z aktorami. Tak, że można powiedzieć że takie przygotowanie rozpoczyna się wraz z początkiem prób na scenie. Uczymy się też tekstu, bo rzecz polega na tym, że dana zmiana następuje po określonej kwestii. Musimy więc czuwać, w którym momencie ona pada i potem następuje zmiana dekoracji, albo wjeżdża ściana. Najwięcej tego typu działań jest przy spektaklach musicalowych. Dobrym przykładem jest spektakl o Edith Piaf, którego już niestety nie gramy. Faktycznie, zmiany w nim występowały co parę minut, a scenografia zmieniała się diametralnie. Scena była podzielona kurtyną środkową na pół i przednia część grała, a na tylnej ustawiało się następną scenę. No i kurtyna do góry, obrót, scena, potem znowu się kurtyna zamyka, jest obrót i granie na przeciwnej stronie. A na tej co grała poprzednio ustawiamy scenografię.

 

A co pan w swojej pracy najbardziej lubi?

M.S.: Różnorodność. Nie ma nudy, każdy spektakl jest inny, różni ludzie grają. To nie jest żaden automat. Nie można się nudzić! (śmiech) Ale też zawsze trzeba uważać. Aktor powie nie tak zdanie, albo zmieni kolejność i już jest problem!

 

A może pamięta pan jakieś wyzwanie lub wpadkę, coś co przysporzyło trudności w pracy?

M.S.: Wie pani, zawsze jest stres przed premierą, czekanie czy się uda. To nie tylko aktorzy mają! Też chcemy żeby to wszystko dobrze wypadło. Taki pamiętny jeden przypadek to był, moi koledzy też to pamiętają – w czasie premiery „Edith Piaf” właśnie zjechał sztankiet!. Obsługiwał go akurat chłopak na zastępstwie, pomylił się i ten sztankkiet zamiast do góry, to właśnie zjechał na dół. Nie minęło dziesięć minut i kurtyna spadła… Wyszedł dyrektor, przeprosił za pomyłkę techniczną i graliśmy dalej! Na tyle lat mojego stażu to był jedyny taki przypadek, no ale jednak się trafiło. To są ludzie, a ludzie są, wie pani, omylni.

 

A jak wygląda skład brygady sceny, że tak powiem, pokoleniowo? Przyjmuje się do pracy młodych ludzi?

M.S.: Pokoleniowo to wygląda umiarkowanie. Dwóch z nas jest praktycznie na wylocie, a teraz przyszło dwóch młodych. Wie pani, w teatrze pracuje się do roku, a po roku albo się zostaje już na dłużej, tak jak ja, albo się odchodzi. Kultura zawsze była biedna, nie ma tu dużych pieniędzy, dlatego zostaje się w niej, jeśli ją się kocha. Ja sobie to bardzo cenię, że takiego człowieka, którego znam z ekranu telewizora, mogę spotkać w pracy i z nim sobie porozmawiać. Gdzie indziej nie miałbym takiej możliwości, spotkać się z kimś takim na próbach, po próbach, czy nawet na papierosie.