Pracownia charakteryzatorska

Rozmowa z Marią Opozdą, charakteryzatorką

 

Od ilu lat pracuje pani w teatrze w Radomiu?

Maria Opozda: Od 89 roku, z przerwami to będzie 30 lat.

 

A jak pani tu trafiła?

M.O.: Byłam stypendystką tego teatru. Ukończyłam szkołę w Łodzi – studium technik teatralnych, a podczas trwania mojej nauki teatr dawał mi pieniądze, bym mogła się utrzymać, sama szkoła była bezpłatna. Trwało to tyle ile szkoła – dwa i pół roku. Przyjmując je, zobowiązałam się że przynajmniej parę lat w teatrze przepracuję. A ponieważ jestem z Radomia, to było mi łatwiej się zgodzić. Raz, że to było dla mnie dobre, a dwa – że współpraca się układała nieźle.

 

Jak mogłaby pani opisać typowy dzień charakteryzatorki w teatrze?

M.O.: Wiadomo że w teatrze ten zawód wygląda inaczej, bo charakteryzacja kojarzy się wszystkim bardziej z wizażem albo z filmem. Ja też tak naprawdę mam drugą profesję – perukarską. Umiem zrobić zarosty, umiem zrobić perukę. Śmieję się czasami, że ja i koleżanka jesteśmy z takiej „starej szkoły”. Teraz jak przychodzą młodzi ludzie, to niekoniecznie wiedzą jak co wykonać. Mają wszystko gotowe i ewentualnie doklejają. To też oczywiście kwestia dostępności, teraz te materiały łatwo dostać. A jednak zawód charakteryzatorki wciąż jest pożadany. My w pracowni musimy właściwie wszystko same przygotować. Dostajemy projekt – czasami są fajni scenografowie, którzy potrafią coś podpowiedzieć, zaproponować, ładnie narysować. Jednak czasem mamy tylko rysunek, no i… wymyślaj! Potem oczywiście można to skonsultować, czy iść w tym kierunku, czy w przeciwnym, jednak w większości to ja muszę sama koncepcję wypracować. Ważne też jest by dograć się z aktorami, kiedy ma być zmiana, jak szybka, Aktorzy zwykle przychodzą półtorej godziny przed, czasem jest potrzeba by były to dwie. Miałyśmy też taki spektakl, że śmiałyśmy się z koleżanką że charakteryzacja trwa trzy godziny, a sam spektakl 45 minut!

 

A o jakim spektaklu mowa?

M.O.: To było przy panu Wiśniewskim – „Siedem lekcji zmarłych”. Były tam specjalne makijaże – specyficzne podkłady i technika nakładania, trzeba to  było robić bardzo-bardzo dokładnie. Aktor by sam czegoś takiego nie potrafił sobie zaaplikować.

Ciekawą charakteryzacją było też to, co robiłam dla Babickiego z Gdyni. To było na sali kameralnej, a spektakl nosił tytuł „Z życia glist”. Było tam niemałe wyzwanie, bo aktorka, powyżej lat 40, miała wyglądać na 80-letnią, bezzębną staruszkę. Widownia była bardzo blisko, więc to prawie że telewizyjnymi środkami trzeba było robić. Teraz więcej jest takich przedstawień, że trzeba robić wszystko na żywca, to jest, jak tylko aktor zejdzie i musi się przebrać, trzeba go uczesać i umalować. Inaczej gdy są to aktorki, bo one do jakiegoś stopnia wiedzą jak to zrobić, można im podpowiedzieć i same się umalują. Bo my też mamy swoje moce przerobowe i tylko po dwie ręce.

 

A ile osób jest zatrudnionych razem z panią w pracowni?

M.O.: Dwie: jestem ja i koleżanka, Bogusia Ciecielan.

 

Czy zauważa pani że ta praca od pani początków, tych lat 90. zmieniła się obecnie pod względem dostępnych technologii czy materiałów?

M.O.: Na pewno. Nawet tylko z tego prostego powodu, że mamy dużo więcej rzeczy na rynku. Kiedyś była jedna marka, Kryolan, odpowiednia do takiej pracy. Teraz jest tego o wiele więcej, choćby amerykańskich produktów. A dzięki internetowi można je zamówić, to raz, ale też wielu ciekawych technik i sposobów się nauczyć.

 

A nad jakiego typu spektaklami pani najbardziej lubi pracować?

M.O.: Ciężko mi powiedzieć jednoznacznie, generalnie lubię to co robię. Czasami w tym zawodzie trzeba pracować szybko i tego nie lubię. Robiliśmy „Kabaret”, w którym było prawie czterdzieści osób na scenie i czasem wpadali w kulisy po dziesięć osób na raz. Przebiórki i zmiany zajmowały musiały się zmieścić w czasie trwania jednej piosenki, czyli trzech minut. A potem następni! Takiej pośpiesznej pracy nie lubię, chociaż czasem tak trzeba. To w dużej mierze kwestia dobrej współpracy międzyludzkiej, współpracy z aktorem. Umiemy się między sobą umówić że „ja robię to, a ty robisz tamto”. Umiemy sobie nawzajem nie przeszkadzać i spieszyć się powoli, bo panika niczego nie przyspiesza, a wręcz psuje. Czasami też pomagamy dziewczynom garderobianym.

 

Czy pamięta pani jakąś sytuację, w której jednoznacznie powiedziała pani reżyserowi czy scenografowi: „tak się nie da”?

M.O.: Częściej zdarza się, że to aktor czegoś nie chce, bo musi mieć komfort tak w swoim kostiumie, jak i fryzurze czy charakteryzacji. Jednak raczej nie spotkałam się z sytuacją że „nie i już”, częściej jednak negocjujemy, ustalamy kompromis. Czasami rezygnujemy z danej zmiany charakteryzacji, kiedy jest na nią po prostu za mało czasu.

 

Ile czasu zajmuje taka „wędrówka” danego projektu, do momentu kiedy znajdzie się na twarzy aktora?

M.O.: Teraz rzeczywiście dużo się gra, więc aktorzy mają swoje zajętości, ale często jest tak, że coś próbujemy w tak zwanym „międzyczasie”, kiedy na przykład mają przerwy w próbach.

 

Taka pani propozycja charakteryzacji zwykle jest zatwierdzona za pierwszym, czy dopiero kolejnym razem?

M.O.: Ostatnie słowo ma zawsze nie tyle scenograf, co reżyser, ale zdarzało się i za pierwszym. Teraz mieliśmy spektakl „Ostatni” w którym prace ogromnie się przesuwały przez pandemię. Scenografka nie mogła w wielu z nich fizycznie uczestniczyć, robiłyśmy więc próby charakteryzacji i zdjęcia, które ona potem zatwierdzała.

 

Czyli nawet w takiej pracowni praca zdalna jest do jakiegoś stopnia możliwa?

M.O.: Tak, zdecydowanie! Posiłkujemy się też zdjęciami, by lepiej móc odtwarzać pewne rozwiązania. Staramy się działać tak, by każdy miał pewien komfort.