Stolarnia

„Funkcjonujemy dzięki współpracy”.
Z Krzysztofem Gosiem z pracowni stolarskiej w Teatrze Dramatycznym rozmawia Monika
Sidor.

 

 

Pierwsza praca w teatrze?

 

Krzysztof Goś: przyszedłem na zlecenie – była potrzeba wykonania parkietów do
przedstawienia. Później okazało się, że odszedł taki młody pracownik. Przyjechałem do
pomocy i tak pracuję do tej pory. Mija już praktycznie 20 lat.

 

Jaki był pierwszy spektakl?

 

K. G.: To była „Kobieta z morza” (Susan Sontag, w reżyserii Roberta Wilsona z 2005 r. –
przyp. red.). Czyli pierwszy spektakl, przy którym byłem już nie jako pomocnik, tylko
pracownik teatru.

 

Czym się różni zwykłe stolarstwo od teatralnego?

 

K. G.: Nie, bo większość rzeczy jest wykonywana tak samo. Tutaj w teatrze jadnak nie ma
monotonii, produkcji taśmowej. Tu jest za każdym razem coś innego, inne wyzwanie za
każdym. W poprzedniej pracy dostawałem projekt i robiłem non-stop jeden rodzaj
opakowania. Tutaj pracujemy od koncepcji, musimy wymyślić w jaki sposób wykonać coś
według projektu. Żadna scenografia, dekoracja się nie powtarza.

 

Czy ta pracownia zmieniła się na przestrzeni lat?

 

K. G.: Pracownia zbytnio się nie zmieniła, miejsca się zmieniały. Kiedyś byliśmy na
Powązkowskiej, tam były stare, jeszcze pocesarskie stadniny koni. Pracownie były
przerobione ze stajni. Drugi adres to Przasnyska, a następnie przeniesiono nas aż do
Rembertowa, na hale produkcyjne. Później zmieniła się dyrekcja i już od 10 lat jesteśmy
tutaj, na tych małych przestrzeniach.

 

Czy była jakaś osoba, która sprawowała nad panem pieczę, która pokazywała panu jak
tutaj wszystko działa?

 

K. G.: To był pan Henio, ale jeszcze gdy pracowaliśmy w Rembertowie, odszedł na
emeryturę, a potem zmarł. Dużo się od niego nauczyłem, wprowadził mnie w całe stolarskie
rzemiosło od strony scenografii. Pokazał mi pracę na rysunkach poglądowych, przy których
to my musimy pilnować proporcji i jeszcze wszystko prawidłowo zmontować na scenie.

 

Mógłby mi pan opowiedzieć o jakiejś spektakularnej realizacji, w której było coś ciężkiego
do wykonania?

 

K. G.: Najlepiej zapamiętałem właśnie pierwsze przedstawienie, czyli „Kobietę z morza”. Był
w nim naprawdę ogromny podest, więc mieliśmy problem, żeby go ustawić w całości do
zmontowania. Musieliśmy to robić etapami – najpierw postawiliśmy 2/3 na scenie, a 1/3 w
pracowni. I to dopiero dobudowywaliśmy. Na scenie wszystko do siebie pasowało, choć
podczas prac dało się czuć opór tej materii.

 

A coś poza tym podestem? Jakaś dekoracja, która naprawdę błyszczała na scenie?

 

K. G.: Mieliśmy kiedyś scenografkę z Niemiec, która zaprojektowała bardzo wysokie ściany z
ogromną liczbą otworów, ustawione na kole. Efekt po postawieniu był po prostu wspaniały,

tym bardziej, że pracy było naprawdę dużo. To było na dużej scenie, w moim czwartym lub
piątym roku pracy tutaj. Nawet autorka była zdziwiona, bo we dwóch z panem Heniem
postawiliśmy to w niecałe trzy tygodnie, bez poprawek.

Ilu was było na początku w tej pracowni?

K. G.: Odkąd się tu pojawiłem, to było nas zawsze dwóch, ale z tego co opowiadał pan
Henio, to wcześniej było czterech stolarzy i dwóch ślusarzy. W tej chwili jest dwóch, ale i na
stolarni i na ślusarni. Przeszliśmy szkolenia, jeśli więc trzeba coś przyspawać, to też
spawamy. Pracy nie ma tak dużo, żeby nie dało się tego pogodzić.

Podobna sytuacja jest na przykład w teatrze w Płocku – tapicer pracuje razem ze
ślusarzem.

K. G.: Tak jest najczęściej. Nie ukrywajmy, teatry zamykają pracownie, żeby ciąć koszta.
Trzeba też dysponować odpowiednim miejscem, żeby pomieścić niezbędne maszyny,
pieniędzmi żeby je utrzymywać w porządku i tak dalej. Kiedyś nasze maszyny były o wiele
większe i mocniejsze. Teraz nasz sprzęt co prawda jest w stanie coś przyciąć, ale niestety nie
dałby rady pracować przez miesiąc bez przerwy. Często zleca si budowę scenografii na
zewnątrz, także z powodów finansowych. Jednak nie na wszystkim da się oszczędzić.
Ostatnio zlikwidowano stolarnię w teatrze Syrena i chciano w jej miejsce postawić kolejną
scenę. Jednak ta przestrzeń nie spełniła warunków BHP.

 

A jak pan widzi przyszłość pracowni tutaj, w Teatrze Dramatycznym?

 

K. G.: My tu raczej zostaniemy, na ewentualne przebudowy przestrzeni musiałaby wyrażać
zgodę administracja Pałacu Kultury. Przy takiej liczbie premier taniej wychodzi wykonywanie
scenografii na miejscu. Co prawda, są zewnętrzne firmy specjalizujące się w zamówieniach
dla teatru, ale u nas czas realizacji jest znacznie krótszy. Pracujemy jak jeden organizm nad
konkretnymi realizacjami od początku; stolarze, ślusarze, potem pani Agnieszka, która
maluje dekoracje… Funkcjonujemy dzięki dobrej współpracy.

Czy jest pan otwarty na przyjmowanie praktykantów, którzy mogliby tu przyjść, pomagać i
jednocześnie się uczyć?

 

K. G.: Nie mamy na to warunków. Teoretycznie, jest tu miejsce na dwie pracujące osoby,
gdyby miała się tu kręcić trzecia, to już byłby pewien problem. Pracujemy przy
niebezpiecznych sprzętach, takich jak piły, to może narażać na dodatkowe
niebezpieczeństwa osoby nieobyte z taką pracą. W większych pracowniach, jak właśnie na
Rembertowie, nie byłoby problemy praktykantami, bo nasze maszyny były rozstawione na
większych odległościach. Mogliśmy pracować na czterech maszynach jednocześnie, więc
ktoś dodatkowo mógł się spokojnie uczyć. Tutaj nie ma takiej możliwości – trzeba uważać
nawet jak się przechodzi.

 

Myśli pan, że zawód stolarza teatralnego ma szanse przetrwać, zwłaszcza przy obecnych
zarobkach?

 

K. G.: Zarobki nigdy nie były w teatrze wysokie. Bardziej chodzi tu o satysfakcję z pracy.
Wykonam coś, widzę potem na scenie, nawet na zdjęciach w gazetach i pamiętam, że ja to
budowałem. Jednak, myślę że ten zawód może przetrwać. Tu potrzeba bardzo
wykwalifikowanych fachowców. Nie każdy stolarz będzie potrafił skonstruować coś

skomplikowanego, co w dodatku ma być równocześnie praktyczne, jak i estetyczne. W
dodatku cały czas trzeba coś naprawiać, poprawiać, przemalowywać…
Praca się tak naprawdę nie kończy, jest jej dużo i dopóki będą teatry, to i ona też będzie.

Czy wyobraża pan sobie pracę poza teatrem?

K. G.: Może i bym sobie wyobrażał, tylko co tak naprawdę chciałbym robić, jeśli
przyzwyczaiłem się do bycia tutaj? W poprzedniej pracy musiałem po prostu wytwarzać
produkty. Tutaj pracuję według rysunku, ale jak się do niego odniosę – to w większości
muszę wymyślić samemu. Sam rysunek jeszcze niewiele mówi.

Czy zauważył pan jakąś różnicę w podejściu do rysunku scenograficznego na przestrzeni
lat?

K. G.: Dawniej taki rysunek był bardzo dokładnie przygotowany przez scenografa,
praktycznie wszystko na nim było: materiał, jego zastosowanie, opis mechaniki, poruszania
się poszczególnych elementów. Dzisiejsze projekty pozostawiają wiele do życzenia, często
nie ma na nich nawet wymiarów, tylko sam rysunek lub zdjęcie oddające jak coś mniej
więcej ma wyglądać. Musimy więc o wiele więcej wymyślać, proponować, no i oczywiście
konsultować z reżyserem czy autorem scenografii.

 

 

Czy twórcy korzystają z pańskich rad odnośnie wykonania scenografii?

 

K. G.: Nieraz coś dopowiem, kiedy trzeba coś zmienić, ale zazwyczaj buduję według
własnego uznania. Przykładowo, jeśli mamy coś malować, lepiej robić to na płycie MDF, nie
na sklejce, bo na płycie mamy gładką powierzchnię. Wszystko więc zależy od tego, co będzie
się działo ze scenografią po jej zbudowaniu.

 

 

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

WTT – i co dalej? – Projekt sfinansowany z programu Dziedzictwo Kulturowe Warszawy BK m st. Warszawy