Pracownia szewska

Z Władysławem Galińskim, szewcem, rozmawia Monika Sidor

 

Od kiedy pracuje pan w teatrze?
Władysław Galiński: Od 1970 roku, w tym bezustannie 10 lat Narodowym, a tutaj w Dramatycznym od 1980.

 

Dlaczego wybrał pan pracę w teatrze?
W. G.: Po wojsku prywatnie pracowałem, sytuacja była taka, że wie pani, w latach 60-70.
Przyszedł kolega i mówi: do kolegi „do Narodowego potrzebują szewca” to było na
Chałubińskiego już tego domu nie ma. Czeladnik mi mówi: „Władek, ile tu pracujesz
prywatnie? A w teatrze pójdziesz na osiem godzin, tam jest inaczej…”. Miałem prywatne
półtora tysiąca tygodniówki, a poszedłem na 1800 miesięcznie!
W teatrze był krawiec Moszkowicz – bardzo dobry krawiec – i mówi „Słuchaj, jak pół roku
wytrzymasz, to już osiądziesz!”. Jego żona była kierownikiem pracowni damskiej, a on
pracowni męskiej. Minął jeden miesiąc, drugi, ja się przyzwyczaiłem i tak zostałem. I do tej
pory tak pracuję.

 

Czy pamięta Pana pierwszy spektakl w Teatrze Narodowym?
W. G.: W 1970 roku dobrze pamiętam jak Hanuszkiewicz robił „Wesele” Wyspiańskiego i
przywieźli z Krakowa z muzeum te pasy i buty specjalne robiliśmy. Kupowali nam w
Zakopanem różne wybijaki, bo na tych pasach były trójkąciki itd., trzeba było je farbować,
podklejać filcem. Kierownik Jasiński bardzo się z tym męczył, zrobił specjalną harmonijkę do
tych butów.

I potem – słynna „Balladyna”, buty tam były wysokie, ale bardziej pamiętam te Hondy, na
których Dykiel jeździła ze Zborowskim… No i „Beniowski”! Spodnio-buty tam mieli.
Krawcy szyli spodnie, my buty, to się potem razem zszywało i aktorzy zakładali.

Inni byli wtedy scenografowie, starzy, jak Kołodziej, Xymena Zaniewska, wie pani… A teraz
to młodzi przychodzą z komputerem i pokazują zdjęcia albo coś, projektów żadnych.

 

Co wpłynęło na Pana decyzję o zmianie teatru? Czy miało to związek ze zmianą dyrekcji?
W. G.: Lepsze warunki były lepsza płaca… A teraz tam jest lepiej, a tu gorzej. Kiedyś nie
mówiło się „gdzie ty pracujesz?” tylko „u kogo?”. Tak jak Jasiński zapytał żonę
Barwiłłowskiego (Chwalibóg) a ona mu „Nie mówi się gdzie, tylko u kogo” – „No u
Hanuszkiewicza, u Holubka, u Dejmka…”.

 

Teraz mówimy raczej „w którym teatrze”…

W. G.:… W Dramatycznym, Współczesnym i tak dalej. Mówili że Teatr Polski teatr to teatr dyrektorów. Z jednego ich wyrzucali
i przenosili do Polskiego. Albo do Ateneum.

 

Która realizacja w Teatrze Dramatycznym była pana pierwszą?

W. G.: „Operetka” Gombrowicza, z 1980 roku.

 

Czy szewstwo teatralne bardzo się różni od zwykłego?

W. G.: No na pewno! Wie pani aktor chce mieć buty wygodne, miękkie, na ulicy tego nie
znajdzie. Kiedyś do spektaklu robiło się 50-60 par. Teraz prawie wszystkie sztuki są
współczesne nie ma butów stylowych, gdzie pani ma teraz jakieś sztuki stylowe?
Do spektaklu „Mord w katedrze” robiłem buty końskie na obcasie – są w magazynie. Juk
Kowarski je projektował.

 

Czy obecnie częściej kupuje się gotowe buty?

W. G.: Tak, ewentualnie bierze się je z magazynu i robi renowację. Nowe też robię. Ostatnio
do „Sługi dwóch panów” zrobiłem cztery.

 

Czy z ostatnich realizacji pamięta pan którąś szczególnie, z powodu jakichś
trudności albo nawału pracy?

W. G.: Zdarzają się, choć tak jak mówię – we współczesnych sztukach nie tak często.
Scenograf kupuje, nieraz coś trzeba przerobić. Do ostatniej sztuki, tam gdzie były wrotki
(„Podwójny z frytkami” Jana Czaplińskiego, reż. Piotr Pacześniak) musiałem zrobić takie
kolorowe języki. Była pani na tym spektaklu?

 

Jeszcze nie, ale nadrobię. A czy pracownicy teatru przychodzą do Pana często z
prywatnymi sprawami?
W. G.: No wtedy to przecież nie odmówię! (śmiech)

 

Jak pan myśli, czy jeśli pan odejdzie z teatru, czy w ogóle jest jakakolwiek szansa
na utrzymanie tej pracowni?

W. G.: Żadna. Nie ma szewców. W Teatrze Polskim jest chyba ktoś stary, w Operze było
szesnastu, a teraz czterech. W Narodowym jest jeden szewc.

 

To wynika chyba z ogólnej tendencji, że nie ma już młodych ludzi w tym
zawodzie?

W. G.: Nie ma, nie uczą się.

 

Jak wygląda kwestia ludzi z  cechu rzemieślniczego w teatrze?

W. G.: Było pięciu krawców, pięć krawcowych, teraz 1-2 na etacie, reszta na emeryturze. To
dobrze, że jeszcze są dobre, duże pracownie w Teatrze Narodowym i Wielkim. To jest typowy
zawód „uczeń-mistrz”, ktoś się musi przyuczać u kogoś.
Nie ma szkoły jako takiej, teraz nie tworzy się takich miejsc. A jednak buty są, jakie są – rozpieprzają się po chwili…

Bardzo dziękuję za rozmowę.

 

 

WTT – i co dalej? – Projekt sfinansowany z programu Dziedzictwo Kulturowe Warszawy BK m st. Warszawy