BRYGADIER SCENY

Z Janem Zielińskim, brygadierem sceny w Teatrze Baj, rozmawia Monika Sidor.

 

Od kiedy jest pan związany z teatrem?

 

J. Z.: Musiałabym w papiery spojrzeć, ale gdzieś od 2012 roku, więc będzie ponad 10 lat.

 

Czyli zaczynał pan jeszcze, jak tutaj był tutaj stara scena w budynku?

 

J. Z.: Tak, już po tej wymianie widowni. Jako widz byłem jeszcze na starej widowni, jako pracownik
przyszedłem już na nową widownię. Kilka lat temu mieliśmy duży remont z dużymi zmianami.

 

A jak zmieniał się sprzęt, w porównaniu do tego z którym zaczynaliście?

 

J. Z.: Zmieniła się mechanika sceny. Były inne sztankiety, teraz mamy 16 sztankietów, połowa z nich
jest elektryczna. Kiedy przychodziłem było ich mniej i były wszystkie były ręczne. Każde z tych
rozwiązań ma swoje plusy i minusy: i ręczne i te elektryczne. Chyba dlatego zdecydowano tutaj je
jakoś połączyć. Nie było też zapadni – teraz cała nasza podłoga jest w stanie zjechać dwa piętra niżej
pod poziom gruntu. Inne były rozwiązania związane z techniką oświetleniową i projekcyjną, ale to
może koledzy będą lepiej o tym mogli powiedzieć.

 

Pierwsza realizacja? Taka, która zapadła w pamięć?

 

Mój debiut jako pracownika technicznego – i inspicjenta wtedy też – to był spektakl Prawdziwe,
nieprawdziwe. Było była to dosyć duża scenografia. Wymagała nałożenia na całą podłogę drugiej
warstwy podłogi z płyt OSB. Między nimi układaliśmy takie tory, po których jeździły wózki, bo cały
spektakl był oparty na zmianie takich okienek, w których odbywały się sceny.
Kiedy zacząłem pracę tutaj, do sceny było przydzielone półtora etatu, potem dwa i pół. Odczułem to
mocno, że jako zupełny świeżak musiałem sobie radzić. Bywało, że mieliśmy wieczorem próby, a
rano spektakl, więc po próbach sprzątałem, a rano przychodzili koledzy i ustawiali poranne
przedstawienie. Zapamiętałem to dosyć dobrze, bo później już było tylko lżej.

 

Niektórzy twierdzą, że w teatrze nie pracuje się od 8:00 do 22:00, ale zupełnie przy tym
pomijają pracę techniki; ustawienia, programowanie. Jak to wygląda u was? Czy scenograf ma
od razu pomysł na to, jak korzystać z zaplecza technicznego, czy jest to raczej wasza decyzja co
gdzie zawiesić?

 

J. Z.: Ze scenografią bywa bardzo różnie, bo przede wszystkim nasz dyrektor techniczny i kierownik
są świadomi tego, co jest na scenie. To oni wprowadzają scenografa, a on pracuje na tym, czym
dysponujemy. Spotykamy się wszyscy, tak jak w przypadku naszej ostatniej produkcji – Dziewczynki
ze skrzypcami – ze scenografem spotkał się cały zespół techniczny. Każdy ze swojej strony zaznaczał
co jest niemożliwe, co jest trudne, a czego się nie da. Myślę, że mamy tu sprawną produkcję i dzięki
temu pracujemy tu bez większych konfliktów czy napięć. Wszyscy byliśmy zadowoleni z tego, że
pracowaliśmy zespołowo. Wiele zależy od scenografa, od reżysera. U nas pierwszym buforem między
twórcami a techniką jest zawsze dyrekcja, jako pierwsi zapraszający gospodarze, które tłumaczy jakie
są warunki, co można, a czego nie.

 

Najtrudniejsza realizacja pod względem technicznym? Taka która miała np. dużo zmian?

 

J. Z.: Trudno mi o tym mówić dlatego, że jak tu się pojawiłem, obsługa techniczna spektaklu bywała
jednoosobowa. Teraz to się zmieniło, spektakle są o wiele bardziej skomplikowane i tych osób jest
kilka, ale dla mnie tą najtrudniejszą realizacją będzie ta pierwsza, bo oprócz tego, że coś trzeba było
robić, to trzeba było też się jednocześnie tego uczyć. Do tej pory wystawiamy Przygody kota
Filemona, które dzieją się na dwóch poziomach sceny. Pomiędzy tymi poziomami jest taki kanał, w
którym poruszają się technicy. W czasie prób bywały problemy, bo trzeba było być w dwóch
miejscach naraz. Bywało trochę konfliktów, bo próbując scenę nigdy nie wiemy, kiedy reżyser powie,
że jedziemy dalej, a kiedy powtarzamy. Po wielu powtórkach, kiedy człowiek słyszy to upragnione
„dalej”, to chce chwilę odpocząć. Pamiętam, że trochę irytowałem panią reżyser, ale w końcu udało
się ten spektakl płynnie przeprowadzić. Mówię tu o sobie, nie na przykład o kolegach z kabiny
oświetlenia, tylko o tym, co tutaj, na samej scenie.

 

A jak udaje się panu godzić pracę z życiem rodzinnym?

 

J. Z.: Teatr dziecięcy jest o tyle dobry, że spektakle są grane w czasie kiedy szkoły pracują. Choć
rzeczywiście, rodzina się przyzwyczaiła, że jeśli rzuca takie hasło „są próby” to znaczy, że ojca nie
ma. Wiadomo, nie zawsze zdąża się wrócić do domu na popołudniową przerwę. Trudniejsze są
weekendy, bo chociaż mamy wolne poniedziałki, to cały świat funkcjonuje raczej w porządku
wolnych weekendów. Jest to w jakiś sposób uciążliwe, ale wydaje mi się, że wszystko ma swoje plusy
i minusy. Gdyby było to niemożliwie trudne, to przecież człowiek by chyba nie siedział w tym
teatrze. Choć może tak bywać u ludzi skazanych na pracę w teatrze…
Ewentualnie syndrom sztokholmski?
No może tak, ale to to ja się nie zdiagnozuję.

 

Dziękuję za rozmowę

 

 

 

WTT – i co dalej? – Projekt sfinansowany z programu Dziedzictwo Kulturowe Warszawy BK m st. Warszawy