Rekwizytornia

„Męczy mnie głupota”. Z Jarosławem Zalewskim, rekwizytorem i kierowcą
z Teatru Żydowskiego, rozmawia Monika Sidor.

 

Od kiedy pracuje Pan w Teatrze Żydowskim?
Jarosław Zalewski.: Tutaj pracuję od siedmiu lat, ale moje początki w teatrze to rok 1979. Przechodziłem wtedy
obok Teatru Syrena, gdzie wcześniej nagrywali film „Halo, Szpicbródka” i zapytałem w sekretariacie,
czy mają jakąś pracę. Szukali akurat montażysty i zostałem przyjęty.

 

Czyli zaczynał pan jako montażysta?

J. Z.: Tak, zostałem montażystą. Dwa lata później przeszedłem na stanowisko elektryka, gdyż ten
poszedł do wojska. Potem przez nieszczęśliwy wypadek, w którym zginął rekwizytor teatru,
zastąpiłem go na tym stanowisku. Pracy musiałem uczyć się sam, ale oczywiście aktorzy czy starsi
montażyści pomagali mi. Miałem wtedy 18 lat.

 

Która z tych trzech prac najbardziej przypadła panu do gustu?

J. Z.: Ja w ogóle lubię pracę w teatrze, jedyne co czasem mnie męczy, to głupota. Mąż mojej siostry
był elektrykiem w Teatrze Rozmaitości, chodziłem do niego jako dzieciak na wieczorne
przedstawienia. Podobało mi się to, oglądałem je, on opowiadał mi o swojej pracy. Powiedział mi
kiedyś: „pamiętaj, jak połkniesz bakcyla, to z teatru już nie wyjdziesz”. Nie chciałem wtedy w to
uwierzyć. Będąc małym chłopcem byłem u niego na weselu, z którego wyszedł do pracy. Nie
rozumiałem tego wtedy, a lata później, pracując w Teatrze Syrena, sam z własnego wesela poszedłem
do pracy. Po przedstawieniu, kiedy goście się bawili, wróciłem i bawiłem się dalej.

 

Pamięta pan swoją pierwszą realizację jako rekwizytor?
J. Z.: Ciężkie pytanie. Myślę, że było to przedstawienie „Kłopoty z dziewczyną perkusisty”, gdzie grała
Elżbieta Zającówna, która dopiero co przyszła po szkole do teatru. Wtedy zacząłem realizację już od
samego początku. Gdzie układa się rekwizyty, co zanosi się do garderoby, co zostawia się przy
scenie, żeby aktor sam mógł sobie wziąć, czy ewentualnie trzeba mu to po cichu podać.

 

W którym momencie zaczyna pan pracę przy spektaklu?

J. Z.: Kiedy zaczynają się próby na scenie. Oczywiście, jako rekwizytor zaczynam wcześniej
proponować rekwizyty.

 

Czy scenografowie proszą pana o radę? A może prosili wcześniej?

J. Z.: O rady to nie tak bardzo, ale kiedy wychodziłem z wojska na przepustki, to moimi pierwszymi krokami nie był dom, rodzina, ale teatr.
Po wojsku dyrektor zaproponował mi stanowisko kierowcy-zaopatrzeniowca i tym się zajmowałem.
Jeździłem po materiały dla pracowni krawieckiej, tapicerskiej, stolarni, malarni. Wszystko przechodziło przez moje ręce.
Bardzo często pracowaliśmy z Ireną Kwiatkowską, która pracowała wtedy w teatrze i telewizji, ale potem stwierdziła, że mogę jeździć po materiały sam.
Najpierw mówiła mi dokładnie co mam kupić, po jakimś czasie sam już podejmowałem decyzje gdzie pojechać i sam podejmowałem decyzje zakupowe.
Kiedyś robiliśmy przedstawienie „Smerfy” i pojechałem sam do Łodzi po kostiumy.
Dostałem próbki od scenografa, różniły się one jednak od tego, co widziałem w bajce w telewizji. Na miejscu sam zdecydowałem jakie kolory powinny mieć kostiumy.

 

Pamięta pan najcięższą realizację? Taką, przy której miał pan myśl „rzucam teatr”?
J. Z.: Takich myśli nie miałem, ale taka najcięższa była sytuacja w Teatrze Syrena,
gdzie po przebudowie robiliśmy trzy premiery na raz. Był to koncert otwarcia, premiera bieżąca i bajka dla dzieci.

 

Najprzyjemniejsze wspomnienie z pracy?
J. Z.: Myślę, że nie mam takich problemów, żeby coś nie płynęło. Dlatego powiedziałem na początku
naszej rozmowy, że męczy mnie głupota. Jeśli nie ma tej głupoty, sam umiem sobie wszystko bardzo
dobrze poukładać. Miałem takiego kolegę, który pracował w zaopatrzeniu. Kiedy robił premierę, nie
miał czasu na sprawy bieżące. Na przykład, biuro nie miało papieru, nie było czym sprzątać teatru, bo
on wszystko podporządkowywał premierze. U mnie tak nie ma. Zawsze starałem się tak
zorganizować pracę, żeby niczego nikomu nie brakowało.

 

Czyli kluczem do pana sukcesu jest po prostu plan.
J. Z.: Dokładnie. Lubię mieć wszystko poukładane. Nie tak, że robię trochę tego, trochę tamtego.

 

Czy praca w teatrze, który nie ma swojej stałej siedziby jest ciężka?

J. Z.: Tak. Przeżyłem to już dwukrotnie, raz w Teatrze Syrena i teraz drugi raz w Żydowskim.
Mój poprzedni kierownik, który był w Teatrze Syrena zastępcą dyrektora mnie tutaj spotkał zapytał:
„panie Jarku, ma pan swoje lata, czy panu się jeszcze chce, tym bardziej, że teatr jest w przebudowie?”.
Jeszcze raz powtarzam, mnie praca nie męczy, mnie męczy głupota. Z którą, niestety, często się spotykam.

 

Na pewno ciężkie jest dla Pana ułożenie pracy na dwóch scenach.
J. Z.: Też nie jest to ciężkie. Tylko, tak jak mówię, to kwestia planu.
Często jest z tym planem ciężko. Zderzyłem się z dwoma innymi teatrami.

 

Inny tryb pracy?
J. Z.: Inni ludzie. W Syrenie przepracowałem ponad 30 lat i miałem już swoją pozycję wyrobioną.
Często mam wrażenie, że nie widzi się mojego doświadczenia.
Ja mam te 45 lat pracy, swoje 62 lata, że znam teatr od podszewki, bo tak jak mówię, byłem elektrykiem, montażystą, rekwizytorem, kierowcą i zaopatrzeniowcem.

 

Czy jest Pan w stanie wymienić osobę, którą pan najbardziej zapamiętał, z którą najlepiej się pracowało, która
obdarzyła Pana zaufaniem i uwierzyła w pańskie doświadczenie?

J. Z.: Mogę powiedzieć, że woziłem do przedstawień panią Hanię Bielicką, Irenę Kwiatkowską, Wiesia Drzewicza, Violettę Villas…
ale bezapelacyjnie pani Hania Bielicka. Dusza-człowiek. Przez 10 lat nawet prywatnie jeździłem z nią po Polsce,
moje dzieci wychowały się przy pani Hani Bielickiej i to było naprawdę wspaniałe 10 lat.
Od czasu do czasu, tak sam przed sobą, porównuję się do Dziwisza przy papieżu i mnie przy pani Hani Bielickiej.
On miał radość bycia przy Ojcu Świętym, a ja się cieszyłem, że miałem swoje pięć minut z panią Hanią.

Z takich anegdot, to mam nagrane na taśmie… Pani Hania się przy mnie już nie krępowała i kiedy byliśmy w hotelu,
to kelnerki biegały, żeby przy niej pobyć, przynieść śniadanie czy ciasto…
A ja miałem zawsze pokój przy pani Hani i kiedy przynosiły śniadanie do pokoju to padało pytanie: „A Jarek jest? To on wejdzie. Dziękuję bardzo”.

Miałem też przyjemność pracować z panią Krafftówną, bo przez parę chwil była też wożona do teatru i byłem jej kierowcą, też przesympatyczna.

Tak, to jest najważniejsze, że ja to zaufanie miałem. Z tego się cieszę, mogę spojrzeć sobie w oczy w lustrze.
Kiedy w telewizji padło zdanie, że pani Hania Bielicka nie żyje, poprzednia telewizja, podała moje nazwisko.
Przed samym pogrzebem na Powązkach jestem na nagraniu, w głównym wydaniu Dziennika. Mam to nagranie i to jest moja pamiątka.

 

Dziękuję panu bardzo.

 

WTT – i co dalej? – Projekt sfinansowany z programu Dziedzictwo Kulturowe Warszawy BK m st. Warszawy