Realizator Oświetlenia

Z Bartkiem Srebrzyńskim, oświetleniowcem, rozmawia Monika Sidor.

 

Od kiedy pracujesz w teatrze?

Bartek Srebrzyński: Pasją do światła zaraził mnie tata. Mój dziadek pracował w teatrze jako akustyk, więc
stwierdziłem, że nie mogę być gorszy. Pierwszy raz zostałem wpuszczony na drabinę w wieku 15 lat.
Za ustawienia lamp dostawałem kieszonkowe na weekend.

 

Kiedy dostałeś taką pierwszą poważną pracę w teatrze?

B. S.: Kiedy miałem 18 lat.

 

Pamiętasz pierwszą realizację?

B. S.: Byłem montażystą w Warszawskiej Operze Kameralnej, przy spektaklu
„Uprowadzenie z Seraju”.

 

Pracuje ci się lepiej jako montażysta, czy oświetleniowiec?

B. S.: To zależy. Jako montażysta człowiek musi bardziej wysilać się fizycznie. A jako
oświetleniowiec – trzeba więcej myśleć, tej pracy fizycznej jest mniej, więc przynajmniej ręce i nogi
mniej bolą.

 

Pierwsza rzecz, jaką zrobiłeś w Teatrze Dramatycznym i potem w Guliwerze? Pamiętasz?

B. S.: Nie pamiętam. Kiedy przyszedłem do Dramatycznego, robili właśnie premierę „Pijanych”.
Natomiast w Guliwerze pierwszą moją premierą była „Porce i Lana”. Tutaj na dużej scenie są ciekawsze
spektakle. Dawniej nie zajmowałem się projekcjami i tutaj musiałem się wszystkiego nauczyć.
W sumie to było dla mnie najtrudniejsze.

 

Gdybyś miał powiedzieć jaka była według ciebie najmniej przyjemna realizacja? Taka, przy
której np. Realizowaliście jakiś dziwny pomysł scenografa?

B. S.: Najgorszą taką instalacją były plastikowe bańki, takie ogromne żarówki w „Śnie nocy letniej” w
Pałacu Kultury. Były ledowe, żarówek było ze trzydzieści, czterdzieści, z czego największa miała 5-6
metrów. To wszystko trzeba było zawiesić na trzech sztankietach, podłączyć wszystko pod jeden
kanał. Pamiętam, że z tym było najwięcej pracy, bo za każdym razem te żarówki się psuły, pękały.

 

Czy jest życie poza teatrem?

B. S.: Jak się pracuje w teatrze dla dzieci, to jest.

 

Pytam nie tylko o życie prywatne, ale też o zawodowe,
wyobrażasz sobie pracować gdzieś indziej?

B. S.: Nie. Byłoby dziwnie. Człowiek musiałby się przyzwyczaić na nowo. Ja przyzwyczaiłem się do
tego, że tutaj jest trochę inna praca. W normalnej pracy chodzi się na te osiem godzin dziennie przez
pięć dni w tygodniu, a tu czasami siedzi się po te dwa-trzy tygodnie, oczywiście z przerwą na spanie.

 

Myślisz, że wytrzymasz w tej pracy długo?

B. S.: Myślę, że wytrzymam. Mój tata i dziadek wytrzymali, to i ja pewnie będę do końca siedział w teatrze.

 

Czy szukasz nowych rozwiązań sam, uczysz się obsługi nowych stołów oświetleniowych, czy
raczej pracujesz na tym, co znasz?

B. S.: Bardziej ciągnie mnie do nowszych technologii, bo są prostsze. To znaczy, prostsze jeśli
chodzi o montaż, ale trudniejsze w kwestii programowania czy dopasowywania do siebie efektów.
Ogólnie nie lubię monotonii. Pewnie, że coś może być tak samo, ale przecież można zrobić coś
inaczej, prawda?

 

Czy scenografowie lub reżyserzy światła mają gotowe wizje, czy konsultują to z wami, czego
można, a czego nie użyć, czy też przychodzą do was kompletnie nie znając możliwości
technicznych?

B. S.: To zależy. Tutaj, w Guliwerze, mamy dość stary sprzęt i zderzamy się od samego początku z
tym co można osiągnąć, a co jest poza naszym zasięgiem. Dużo zależy też oczywiście od reżysera
świateł, nie od scenografa.

 

A jak ci się lepiej pracuje? Kiedy scenograf sam robi światła, czy jednak gdy korzysta z
reżysera świateł?

B. S.: Wolę, kiedy korzysta z reżysera. W ogóle najlepiej jest jak scenograf i reżyser świateł po prostu
się ze sobą dogadują. Skrupulatnie omówią swoją pracę, chcą zrobić razem coś dobrze, a nie na
zasadzie zrobić tylko po to, żeby zrobić.

 

Bardzo dziękuję ci za rozmowę.

 

WTT – i co dalej? – Projekt sfinansowany z programu Dziedzictwo Kulturowe Warszawy BK m st. Warszawy